piątek, 30 września 2016

Zorki 4, czyli co się dzieje gdy Słowianin i Leica zbyt długo przebywają pod jednym dachem.

Wojna, wojna zawsze taka sama. Ale zmienia wiele innych rzeczy – np. utrudnia wymianę handlową z krajem, którego żołnierze właśnie plądrują nasze ziemie. Druga Wojna Światowa była straszliwym konfliktem, którego skutki odczuwamy właściwie do dziś. Ale co oznaczała ona dla fotografii? Między innymi brak dostępu krajów alianckich do produktów niemieckich firm, takich jak Carl Zeiss czy Leica. Dlatego też w ZSRR postanowiono wyprodukować rodzime kopie niemieckiego sprzętu. I tak powstały aparaty z linii FED (ciekawostka – skrót ten wziął się od inicjałów Feliks Edmundowicz Dzierżyński) i Zorki, będące kopią pierwszych wersji aparatów dalmierzowych Leica. Powszechnie za najbardziej udany model z tej rodziny uznaje się Zorki 4 (który, jak to zazwyczaj z radzieckim sprzętem bywa, występował w kilku wariantach). Po długich poszukiwaniach udało mi się nabyć w pełni sprawny egzemplarz, podzielę się więc pierwszymi wrażeniami.



Pierwszym co mnie zaskoczyło po wyjęciu Zorki z pudełka był jej rozmiar. W porównaniu z lustrzanką jest niewielka i, jak na metalowy aparat, dość lekka. To pewnie w dużej mierze właśnie zasługa braku lustra. Aparat wyposażono w wizjer sprzężony z dalmierzem (posiadający korektę dioptrii! jednak pozbawiony ramek pomocniczych – paralaksę oceniamy na oko). Moim zdaniem rozwiązanie to jest całkiem wygodne. Zakres czasów oferowanych przez aparat jest całkiem niezły, zwłaszcza jak na epokę z której pochodzi (jeżeli dobrze interpretuję numer seryjny, mój egzemplarz pochodzi z 1963 r.) – 1/1000 – 1 + B. Aparat jest w pełni mechaniczny, nie wymaga żadnego źródła zasilania; niestety z tego też powodu nie posiada światłomierza, trzeba posiłkować się urządzeniem zewnętrznym, słoneczną szesnastką lub jakąś inną metodą znaną jedynie najstarszym góralom. Czymże jest korpus bez obiektywu – w przypadku Zorki standardem był Jupiter 8 50mm/2 lub Industar 50 50mm/3.5. Zarówno jeden jak i drugi z gwintem M39, zupełnie jak w Leice. Ja znalazłem egzemplarz z Jupiterem. Film ładowany jest również w sposób „pożyczony” od Niemców – zdejmuje cały tył i dół aparatu i dopiero wtedy zakładamy film na szpulkę. Ważna uwaga! W Zorkach szpula jest wyjmowana, a co za tym idzie, łatwa do zgubienia i wiele egzemplarzy na rynku jej nie posiada.



Tyle suchych faktów. Co mogę powiedzieć o Zorce po pierwszym kontakcie? Zorka jest przede wszystkim bardzo ładna, szczególnie we wczesnej wersji, warto ją kupić chociażby po to, żeby stała na półce i ładnie wyglądała. Użytkowanie też jest całkiem wygodne – wizjer jest przyzwoity, żółty punkt na środku gdzie mamy podgląd z dalmierza jest wyraźnie widoczny. Naciąganie migawki mogłoby być wygodniejsze – robi się to za pomocą pokrętła a nie dźwigni jak np. w Zenitach. Problem ten podobno został rozwiązany w Zorki 4k – usprawnionej, unowocześnionej wersji aparatu. Podoba mi się niewielki rozmiar i bardzo cicha praca aparatu – jedyne co słyszmy w trakcie wykonywania zdjęcia to niezbyt głośny trzask migawki.



Po wywołaniu zdjęć wyszły na jaw dwie rzeczy – po pierwsze z dalmierzem praktycznie nie da się spudłować. Wszystkie zdjęcia robiłem na pełnej dziurze i wyszły ostre. Bardzo ładnie, bardzo profesjonalnie, tego właśnie oczekiwałem.



A ta druga rzecz? Tutaj Zorka miała dla mnie złą niespodziankę – jednak nie była w pełni sprawna. Migawki radzieckich aparatów były robione z ogumowanego materiału. Guma parcieje, materiał się wyciera, od 1963 roku minęło dużo czasu. Słowem, migawka mojej Zorki jest przetarta i po naciągnięciu puszcza światło, co widać na zdjęciach w tym wpisie. Co dalej? Szczerze powiedziawszy jeszcze nie wiem, ale najpewniej spróbuję to naprawić, a samą naprawę opisać.




Bardzo bym nie chciał żeby to był koniec mojej przygody z Zorką, pomimo migawkowego falstartu aparat bardzo mi się spodobał.

wtorek, 6 września 2016

Letnie zdjęcia z Karoliną

Razem z Karoliną zrobiliśmy letnie zdjęcia na polach w promieniach zachodzącego, sierpniowego słońca. Początkowe trudności takie jak wypadek z pomadką czy narzucający się lumpenproletariusz nas na szczęście nie zniechęciły, a efekty współpracy okazały się zacne.