Wojna, wojna zawsze taka sama. Ale zmienia wiele innych
rzeczy – np. utrudnia wymianę handlową z krajem, którego żołnierze właśnie
plądrują nasze ziemie. Druga Wojna Światowa była straszliwym konfliktem,
którego skutki odczuwamy właściwie do dziś. Ale co oznaczała ona dla
fotografii? Między innymi brak dostępu krajów alianckich do produktów
niemieckich firm, takich jak Carl Zeiss czy Leica. Dlatego też w ZSRR
postanowiono wyprodukować rodzime kopie niemieckiego sprzętu. I tak powstały
aparaty z linii FED (ciekawostka – skrót ten wziął się od inicjałów Feliks
Edmundowicz Dzierżyński) i Zorki, będące kopią pierwszych wersji aparatów
dalmierzowych Leica. Powszechnie za najbardziej udany model z tej rodziny
uznaje się Zorki 4 (który, jak to zazwyczaj z radzieckim sprzętem bywa,
występował w kilku wariantach). Po długich poszukiwaniach udało mi się nabyć w
pełni sprawny egzemplarz, podzielę się więc pierwszymi wrażeniami.
Pierwszym co mnie zaskoczyło po wyjęciu Zorki z pudełka był
jej rozmiar. W porównaniu z lustrzanką jest niewielka i, jak na metalowy
aparat, dość lekka. To pewnie w dużej mierze właśnie zasługa braku lustra.
Aparat wyposażono w wizjer sprzężony z dalmierzem (posiadający korektę dioptrii!
jednak pozbawiony ramek pomocniczych – paralaksę oceniamy na oko). Moim zdaniem
rozwiązanie to jest całkiem wygodne. Zakres czasów oferowanych przez aparat
jest całkiem niezły, zwłaszcza jak na epokę z której pochodzi (jeżeli dobrze
interpretuję numer seryjny, mój egzemplarz pochodzi z 1963 r.) – 1/1000 – 1 +
B. Aparat jest w pełni mechaniczny, nie wymaga żadnego źródła zasilania;
niestety z tego też powodu nie posiada światłomierza, trzeba posiłkować się
urządzeniem zewnętrznym, słoneczną szesnastką lub jakąś inną metodą znaną
jedynie najstarszym góralom. Czymże jest korpus bez obiektywu – w przypadku
Zorki standardem był Jupiter 8 50mm/2 lub Industar 50 50mm/3.5. Zarówno jeden
jak i drugi z gwintem M39, zupełnie jak w Leice. Ja znalazłem egzemplarz z
Jupiterem. Film ładowany jest również w sposób „pożyczony” od Niemców –
zdejmuje cały tył i dół aparatu i dopiero wtedy zakładamy film na szpulkę.
Ważna uwaga! W Zorkach szpula jest wyjmowana, a co za tym idzie, łatwa do
zgubienia i wiele egzemplarzy na rynku jej nie posiada.
Tyle suchych faktów. Co mogę powiedzieć o Zorce po pierwszym
kontakcie? Zorka jest przede wszystkim bardzo ładna, szczególnie we wczesnej
wersji, warto ją kupić chociażby po to, żeby stała na półce i ładnie wyglądała.
Użytkowanie też jest całkiem wygodne – wizjer jest przyzwoity, żółty punkt na
środku gdzie mamy podgląd z dalmierza jest wyraźnie widoczny. Naciąganie
migawki mogłoby być wygodniejsze – robi się to za pomocą pokrętła a nie dźwigni
jak np. w Zenitach. Problem ten podobno został rozwiązany w Zorki 4k –
usprawnionej, unowocześnionej wersji aparatu. Podoba mi się niewielki rozmiar i
bardzo cicha praca aparatu – jedyne co słyszmy w trakcie wykonywania zdjęcia to
niezbyt głośny trzask migawki.
Po wywołaniu zdjęć wyszły na jaw dwie rzeczy – po pierwsze z
dalmierzem praktycznie nie da się spudłować. Wszystkie zdjęcia robiłem na
pełnej dziurze i wyszły ostre. Bardzo ładnie, bardzo profesjonalnie, tego
właśnie oczekiwałem.
A ta druga rzecz? Tutaj Zorka miała dla mnie złą
niespodziankę – jednak nie była w pełni sprawna. Migawki radzieckich aparatów były
robione z ogumowanego materiału. Guma parcieje, materiał się wyciera, od 1963
roku minęło dużo czasu. Słowem, migawka mojej Zorki jest przetarta i po
naciągnięciu puszcza światło, co widać na zdjęciach w tym wpisie. Co dalej?
Szczerze powiedziawszy jeszcze nie wiem, ale najpewniej spróbuję to naprawić, a
samą naprawę opisać.
Bardzo bym nie chciał żeby to był koniec mojej przygody z
Zorką, pomimo migawkowego falstartu aparat bardzo mi się spodobał.